poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Dłuuuga nieobecność

Weszłam dziś po dłuugiej nieobecności na bloga i od czarnego tła zaczęły boleć mnie oczy. Dlatego pierwszą rzeczą jaką zrobiłam to zmieniłam kolory na jaśniejsze. Lepiej się czyta ciemny tekst na jasnym tle.

Druga sprawa to taka, że dawno mnie tu nie było. Przeczytałam w tym czasie sporo książek, ale nie miałam w ogóle ochoty ich opisywać. To się nazywa słomiany zapał. Na początku wielkie boom, a potem cisza:) Mimo tego, że mam już dostęp do internetu w domu, nie wiem czy będę się rozpisywać, a jeśli będę to jak długo to potrwa.

Od października zaczynam naukę angielskiego, której chcę się całkowicie oddać. Boję się trochę, że książki pójdą w odstawkę, bo czasu na wszystko nie starczy. Mam nadzieję, że uda mi się to jakoś wszystko pogodzić, bo książek do przeczytania leży mnóstwo, wszystkie kuszą, a ja nie zawsze mam siłę aby je czytać.

czwartek, 25 marca 2010

„Zbigniew Religa. Człowiek z sercem w dłoni” Jan Osiecki

"Wszystko zaczęło się kiedy profesor zrezygnował z wyniszczającej jego organizm chemioterapii. W czasie krótkiej rozmowy na sejmowym korytarzy zaproponował powrót do projektu sprzed kilku lat: wywiadu rzeki.(..) Kiedy nie miał siły przychodzić do parlamentu zaczęliśmy spotykać się w jego domu. Mimo postępującej choroby nie odpuszczał". wspomina Jan Osiecki źródło

Wszyscy wiemy kim był profesor Zbigniew Religa. Na pytanie czym się przysłużył też nikt nie będzie miał problemu z odpowiedzią. Ale jak wyglądała droga do wykonania przeszczepu serca? Jakie problemy trzeba było pokonać, jakie trudności?

Książka ta to obszerny wywiad z pionierem kardiochirurgii w Polsce. Książka o tym, że ciężką i uczciwą pracą można osiągnąć cel. O życiu prywatnym, o polityce, o pracy zawodowej. O spełnianiu marzeń, nałogach i chorobie.

O tym, jak młodego, świetnie zapowiadającego się lekarza na stażu, wysyła się do wojska do oddziału saperów. O lekarzu, który podwija rękawy, aby umyć salę przez operacją. O pielęgniarkach, które uczyły anestezjologów znieczulania do operacji oraz obsługi sprzętu.

W książce tej prof. Religa jawi się nam jako człowiek niezłomny, głęboko przekonany o słuszności swoich czynów, dla którego dobro drugiego człowieka zawsze było najważniejsze.

„Co się czuje, mając ludzkie serce w ręku?
[Profesor długo się zastanawia]. Chłód! To serce jest zimne, bo podczas przygotowywania do przeszczepu zostaje schłodzone do temperatury czterech – ośmiu stopni Celsjusza. Po prostu to jest kawałek mięsa. To, co najpiękniejsze, zaczyna się dziać później, gdy puści się krew.”


O początkach kardiochirurgii:

„Kiedy opowiada pan o tych trudnościach, z którymi musieli zmierzyć się lekarze, to włosy stają dęba. To były wręcz amatorskie czasy chirurgii w Polsce.
Zdecydowanie tak. Połowa rzeczy, które wówczas robiliśmy, dziś byłaby dla lekarzy nie do pomyślenia. Plastikowe dreny, które odprowadzają krew do pompy i utleniacza, powinny być używane tylko raz. My korzystaliśmy z nich trzydzieści, a nawet czterdzieści razy – granicą zużycia był moment, gdy zaczynały pękać.”


O przygotowaniach do przeszczepu:

„Przygotowania trwały dość długo, ponieważ było mnóstwo kłopotów. Na czele z tym, że jedyną osobą w klinice wykwalifikowaną do wykonania tej operacji byłem ja. Żaden z kolegów nie miał odpowiedniej wiedzy ani doświadczenia. Dla 95% zespołu kardiochirurgia była czymś zupełnie nowym.”

23. godzina pracy (Zabrze, 1987) fot. James Stanfield


O podejściu do śmierci:

"Mogę umrzeć w każdej chwili i nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. (...) Gdybym umarł, po prostu nie byłoby mnie tutaj, w tym miejscu. Poza tym nie zmieniłoby się nic na świecie”.

Zbigniew Religa zawsze był dla mnie niezwykłą osobowością. W pełni mogę podpisać się pod słowami generała Jaruzelskiego, który tymi oto słowy opisał profesora:

„W mojej pamięci pozostaje jako osoba zasłużona dla polskiej medycyny, jako lekarz, który pionierskimi metodami uratował życie tysiącom ludzi, i jako polityk pragnący zreformować służbę zdrowia w trosce, ażeby wszyscy mieli sprawiedliwie zagwarantowany dostęp do leczenia”. [gen. W. Jaruzelski; Warszawa 3.II.2009]

Przy okazji warto wspomnieć o stronie polskieserce.pl promującej Fundację Rozwoju Kardiochirurgii w Zabrzu. Klikając raz dziennie w serduszko przyczyniamy się do rozwoju prac nad sztucznym polskim sercem. Nic nie kosztuje, a chociaż w minimalny sposób pomaga kontynuować innym prace zapoczątkowane przez profesora Religę.

Również część dochodu ze sprzedaży książki przeznaczona jest na rzecz Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii w Zabrzu.

Wielki Człowiek. Wielka Osobowość. Wielkie Czyny.

Polecam.

wtorek, 23 marca 2010

"Kartki z białego zeszytu" Sonia Raduńska

W książkach lubię to, że tworzą one jakby nierozerwalny łańcuch. Czytając bowiem jedną natrafiamy w niej często na ślady innej. Koniecznie zatem chcemy zapoznać się również z kolejną książką, z której zaczerpnięty został cytat, słowa czy chociażby zainteresuje nas sam autor mądrych myśli.
Taką książką są właśnie „Kartki z białego zeszytu” Soni Raduńskiej. Zbiór felietonów, które ukazywały się na łamach „Zwierciadła” w latach 2000 – 2005 zawierają oprócz ubranych w słowa mądrych myśli samej autorki mnóstwo mądrości innych autorów.

Bardzo podoba mi się ta książka. Na okładce napisane jest, że „nie należy zaczynać lektury tej książki bez ołówka, bo obfituje ona w zdania i całe akapity, które chce się podkreślić, zapamiętać, przyswoić”. To nieprawda. Tę książkę chce się mieć, nosić ją przy sobie aby zawsze można było do niej zaglądać.

„…Zwołuję spotkanie dla kobiet w swojej kuchni, pod starych zegarem, ze śpiewaniem, wróżeniem, pogaduchami. Zrobię domowy smalec ze skwarkami i ciasto ze śliwkami. Niech pachnie, niech grzeje. Nieważne czy wystarczy krzeseł. Ważne, że pobędziemy w gromadzie, z żywymi ludźmi, którzy spotkali się bez zdań i interesów. Dla zabawy, uśmiechu i rozgrzania serc”.

„Świadome wybieranie tego, co myślę i mówię, z czym i z kim mam kontakt, na co patrzę codziennie, jakie książki czytam, w jaki sposób traktuje ludzi i siebie… Szacunek dla życia i świata w każdej chwili. I te serdeczne ukłucia bólu przeplatane momentami zachwytu. Każdego dnia”.

„Wakacje – czas wolności. Dla tych, którzy potrafią się uwolnić. Ciało wyzwolone ze sztywnych ubrań. Bose stopy. Życie obok czasu, bez zegara. Głowa opróżniona ze spraw, terminów, kłopotów. Wolność od pośpiechu i zobowiązań. Odpoczynek dla umysłu. Odświeżenie zmysłów. Wąchanie, dotykanie, smakowanie. Ciepły deszcz na skórze. Policzek przylgnięty do mchu. Gapienie się. Cisza. Swoboda. Przyjemność bycia człowiekiem”.

środa, 17 marca 2010

Promocja w sieci Matras

Warto zajrzeć na dobraksiążka.net Sieć księgarska Matras ma 25% promocje na książki (z wyjątkiem podręczników szkolnych). Można zamówić przez internet i odebrać w najbliższej księgarni Matras.

Szkoda tylko, że w portfelu przeciąg;)

poniedziałek, 15 marca 2010

"Na zachodzie bez zmian" Erich Maria Remarque

Książkę przeczytałam dzięki wspaniałej recenzji Quaffery'iego z bloga Moje lektury.

Pozycja absolutnie obowiązkowa. Uważam, że powinna być ona pozycją obowiązkową w liceum, jeśli nie na poziomie podstawowym to na pewno na rozszerzonym. Aby młodzież poznała również powieść autora niemieckiego, który także pisze o wojnie, o jej okrucieństwie. O młodych ludziach dla których wojna była koszmarem bez względu na to po jakiej stronie barykady się znaleźli. Dla ludzi młodych, którzy prosto ze szkolnej ławki wysłani zostali na front, bo to wielki honor służyć ojczyźnie.
O niewyobrażalnym wyalienowaniu młodych chłopców, a raczej dzieci dla których normalne życie jest już niewyobrażalne, niemożliwe, gdyż wojna zniszczyła, przekreśliła to wszystko co mogło być przed nimi. Nawet jeśli przez chwilę mają możliwość powrotu do w miarę normalnego świata, nie potrafią się w nim odnaleźć. Nigdy już nie będą potrafili.

Remarque pisze bardzo dostępnym językiem. Mimo całego okrucieństwa, o którym opowiada książkę czyta się jednym tchem.

Polecam wszystkim!

środa, 10 marca 2010

"Po słowiczej podłodze" Lian Hearn

Tomasu jest nastoletnim chłopcem. Pewnego dnia gdy wraca do swojej wioski okazuje się, że wszyscy zostali brutalnie zamordowani, a wieś została spalona. Jemu samemu pozostaje ucieczka. Oprawcy z klanu Tohan puszczają się za nim w pościg. Cudem udaje mu się ujść z życiem. Na drodze bowiem staje mu wybawca, którym okazuje się być Shigeru – władca klanu Otori, odwieczny wróg klanu Tohan. Ratuje chłopca i zabiera go ze sobą.
Wrogowie nie spoczną jednak dopóki nie znajdą chłopaka.

Tak zaczyna się opowieść rodu Otori. Trzy wielkie krainy, pięć rodów, które od lat prowadzą między sobą wojny o ziemie i władzę.
Książkę czyta się świetnie. Pełna przygód, momentami przeplatana elementami fantasy. Od samego początku zaciekawia, a potem nie ma już wyjścia. Świat, w którym wszędzie czai się żmija, a ściany mają uszy. Nigdzie nie jesteś bezpieczny. Świat, w którym honor i wierność są ważniejsze niż życie, a zdrada to pewna śmierć.

Co jednak oznacza tytuł? Od początku bardzo mnie to zaintrygowało. Myślałam, że to również wytwór wyobraźni autorki, ale nie. Na samym wstępie Lian Hearn pisze, że słowicze podłogi (uguisu-bari), którymi otaczano świątynie, domy mieszkalne i pałacowe komnaty, istnieją naprawdę, a najsłynniejsze z nich znajdują się w zamku Nijo i świątyni Chion’In w Kioto. Władcy klanów otaczali nimi swoje domy, w obawie przed zemstą. Specjalnie skonstruowana podłoga, po której nie można było przejść bezszelestnie. Ich specjalna budowa powodowała, że podczas chodzenia po niej wydawała dźwięk podobny do śpiewu japońskiego słowika. Nie sposób zatem było zaskoczyć pana domu albowiem „śpiew słowika” zawsze zdradzał niespodziewanego gościa demaskując jego przybycie.
Pogrzebałam w sieci i znalazłam nawet nagrany plik audio z dźwiękiem jaki wydaje taka podłoga. Mi to przypomina kręcenie korbką podczas nabierania wody ze studni : ) Tutaj można poczytać i zobaczyć na schemacie jak taka podłoga jest zbudowana, a także posłuchać jej ćwierkania. Tutaj jeszcze jedna strona, na której szczegółowo rozrysowano podłogę oraz pokazana jest ona od spodu.

Książkę czyta się świetnie. Gdybym miała pozostałe części trylogii od razu bym się za nie zabrała. Wzięłam jednak z biblioteki tylko pierwszą część, na próbę, a teraz żałuję, bo jestem bardzo ciekawa kolejnych losów rodu Otori.

poniedziałek, 15 lutego 2010

„Doktor Glas” Hjalmar Söderberg

Po te pozycję sięgnęłam ze względu na autora – skandynawcy autorzy to jest to co mi ostatnio bardzo pasuje. Zachęcona przygodami Wallandera oraz po przeżyciach, które zaserwował mi w swojej książce „Dzwoń śmierci” wybór kolejnego Skandynawa wydaje się być naturalny i zrozumiały. Passa na dobre książki chyba jednak prysnęła bo ta pozycja z nóg mnie nie ścięła. Owszem sam pomysł dobry. Mamy tu bowiem nie lada problem etyczny. Jest lekarz, którego nadrzędnym i najważniejszym celem powinno być „primum non nocere”. Mamy i pastora, który za bogobojny nie jest. Mamy również między nimi kobietę, w której kocha się nasz lekarz, a która jest żoną pastora. Niezły trójkącik prawda? Mamy więc tu po pierwsze dramat miłosny, bo lekarz kocha się w żonie naszego duchownego. Kobieta jednak nic o tym jednak nie wie gdyż lekarz nasz jest mało rozgarnięty i cokolwiek bardzo nieśmiały. Zrobi on jednak wszystko aby jego skryta miłość była szczęśliwa. Mamy również i morderstwo. Pozwólcie jednak, że więcej nie zdradzę aby nie psuć zabawy gdyby jednak ktoś miał ochotę przeczytać tę książkę.

No i sami przyznacie, że całość nie taka zła. Tyle, że jakoś mi w tej opowieści brakuje tego dreszczyku sensacji. Tego napięcia.
Dialogi są monotonne. No ale być może o to tu chodzi, aby nie narzucać niczego czytelnikowi. Aby każdy sam mógł pomyśleć o etyce w zawodzie lekarza. Na okładce książki możemy przeczytać, że „Sto lat temu książka ta wywołała burzę każde kolejne tłumaczenie, a przetłumaczono ją na osiem języków, nie pozostało również bez echa, wzbudzając ostre dyskusje i spory” … Dzisiaj już takiej burzy nie wywołuje. Przynajmniej u mnie. Owszem porusza uniwersalne problemy, daje do myślenia. Tu jest jej największy atut, ale sposób podania do mnie nie przemawia.

piątek, 5 lutego 2010

Kulturalny piątek

W końcu kupiłam pilota do telewizora. Po kilku latach męczenia się z niedziałającymi przyciskami od starego powiedziałam „Dość!”. Weszłam na allegro i za całe 4,75 zł (słownie: cztery siedemdziesiąt pięć) kupiłam nowiutkiego pilota do mojego modelu niemłodego już telewizora.

Do czego jednak zmierzam – mając nowego pilota zaprogramowałam sobie w końcu wszystkie programy w nowej kolejności i znalazłam również kanał TVP Kultura. Kanał ten nie był mi obcy, ale jakoś teraz szybciej mogę go namierzyć, a przez to i częściej go oglądam. W piątki o godz. 21:50 nadawany jest bardzo ciekawy program pod tytułem „Tygodnik kulturalny”. Grono krytyków rozmawia na temat najciekawszych wydarzeń kulturalnych ostatniego tygodnia. I tak po kolei omawiane są nowe książki, film, sztuka teatralna, płyty muzyczne oraz wystawa.

Oprócz tego można sobie poobserwować jak duże różnice zdań czasami mają prowadzący. To co dla jednego jest fascynujące, dla drugiego jest be : ) Dlatego dokonując wyborów należy kierować się własnym zdaniem, a nie polegać na czyimś subiektywnym odczuciu.

Generalnie bardzo mi się ten program spodobał. Może i komuś z Was przypadnie on do gustu?

poniedziałek, 1 lutego 2010

"Wieża z klocków" Katarzyna Kotowska

W książce tej poznajemy kobietę, która nie może mieć własnego potomstwa i decyduje się z mężem na adopcję. Jest to opis widzianej jej oczami emocjonalnej drogi, którą musi przebyć z mężem aby stać się w końcu rodzicami małego, wytęsknionego dziecka. Poznajemy również ich codzienne zmagania i uczenie się siebie nawzajem.

„Wieża z klocków” to przejmująca opowieść. Opowieść o dawaniu. Dawaniu tego co najcenniejsze – poczucia bezpieczeństwa, miłości i stabilności. Adopcja jest tym co powoduje w nas mieszane uczucia. Zazwyczaj jest to podziw połączony ze strachem. Podziw bo to wielkie bohaterstwo wziąć pod swój dach całkiem obce dziecko i zdecydować się na jego wychowywanie i strach, bo to wielka niewiadoma. Dla mnie osobiście to strach przed ogromną odpowiedzialnością. Wielką, przytłaczającą.

Ta mała książeczka niesie w sobie tyle ładunku emocjonalnego, że czasami ciężko mi było czytać. Cieszę się jednak, że ją przeczytałam. Przybliżyło mi to uczucia, które towarzyszą rodzicom adoptowanych dzieci. Ich problemy nie tylko z opanowaniem przerażonego dziecka, ale również z otoczeniem, które ludzi, którzy adoptują dzieci uważają za szaleńców.

Piękna, wzruszająca i przede wszystkim bardzo mądra książka. Polecam każdemu.

"Niekochani" Elżbieta Wojnarowska

To moje drugie spotkanie z pisarstwem tej autorki. Pierwszą książką były „Anemony”, o których pisałam jakiś czas temu. Tym razem wpadła mi w ręce kolejna jej powieść.

Poznajemy w niej młodą, osiemnastoletnią Mikę. Mika ma żal do matki o to, że kiedy miała dwanaście lat odszedł od nich ojciec. Winą za to obarcza matkę. Rozpoczyna z nią swoją prywatną wojnę. Nierówną i niesprawiedliwą. Młoda buntowniczka wpada w narkotyki, nic ją nie interesuje, staje się nonszalancka i bezczelna. Pewnego dnia jednak, po narkotykowym odlocie dowiaduje się, że jej matka jest w szpitalu. Próbowała popełnić samobójstwo. Córka chcąc dowiedzieć się co się stało przeszukuje mieszkanie i znajduje listy. Miłosne listy.

„Chciałam zrozumieć, przejrzałam jej rzeczy. Samobójcy zostawiają słowa. Wiesz, znalazłam listy. Dziwne listy. Straszne. O miłości. To niepojęte. Nie mogłam uwierzyć. Ona i miłość? Kochała? I to aż tak? Kogo?”

Wyrzuty sumienia i nagła potrzeba zrozumienia czynu matki powodują, że Mika postanawia dowiedzieć się co tak naprawdę się wydarzyło w życiu matki i kim jest adresat owych listów.

Elżbieta Wojnarowska pisze w specyficzny sposób. Historię Natalii – matki Miki poznajemy poprzez głosy różnych postaci. Poprzez listy Natalii, poprzez dzienniki jej miłości, poprzez odczucia Miki. Prawda jaką odkrywa Mika jest jednak straszna i okrutna. Zmienia nie tylko obraz matki w jej oczach, ale zmienia przede wszystkim ją.

Książki Elżbiety Wojnarowskiej świetnie moim zdaniem nadają się na ekranizacje filmowe. Aż dziw, że jeszcze nikt do tej pory nie zabrał się za napisanie scenariusza. Byłoby to niewątpliwie dobre, ambitne kino. Tak jak jej książki.

wtorek, 19 stycznia 2010

„Lala” Jacek Dehnel

„Historia tak naprawdę zaczyna się, jak zwykle, kawałkami, to tu, to tam, w najróżniejszych miejscach i ciałach, które przeważnie od dawna nie istnieją, a jej szafarką, klucznicą była dotychczas babcia. Babcia wykonana z rzetelnych i trwałych materiałów, która po drobnych naprawach i poważniejszych remontach jeszcze parę lat temu zachowywała tyle blasku i wdzięku, że kiedy przyjeżdżali do mnie z wizytą przyjaciele z odległych krain, prowadziłem ich właśnie do niej, bowiem to właśnie ona spośród wszystkich zabytków mojego północnego miasta wydawała się najbardziej fascynująca.”

Powieść cudowna i niesamowita! Na kilka godzin przeniosła mnie do innego świata. Odrywałam się od niej z wielkim bólem, z przerażeniem patrzyłam jak topnieją kartki odmierzając nieuchronny koniec opowieści. Autor nie dość, że miał niesamowitą babcię ma również niewiarygodny talent i udało mu się z opowiadanych historii stworzyć niesamowitą opowieść.

Początek chaotyczny. Myślę sobie za dużo informacji, za dużo szczegółów, nazwisk, imion, miejsc. Nie wiem już o co chodzi. Gdy nagle nie wiadomo kiedy wszystko nabiera kształtu, historia jakby sama się opowiada, zaczyna tworzyć logiczną całość.

Czytając dociera do nas coraz mocniej coś bardzo ważnego.

„Odkąd poszliśmy do szkoły, zamieszkaliśmy z rodzicami gdzie indziej, ale i tak wozili nas do Oliwy co weekend, na wszystkie wakacje i ferie. Ale dopiero na studiach zrozumiałem, że ani babcia, ani to miejsce nie tylko nie jest nam dane raz na zawsze, ale że jest nam dane na krótko.”

Kto z nas zna losy swoich przodków? Wiemy niewiele, bo w dzieciństwie nas to nie interesuje, a w momencie kiedy dojrzewamy do tego aby zainteresować się historią swojej rodziny to najczęściej jest już za późno, bo Ci, którzy mogliby nam cokolwiek opowiedzieć już nie żyją. Autor miał to niesamowite szczęście, że jego babcia sama opowiadała. Nie trzeba jej było specjalnie do tego zachęcać. On natomiast wykazał się niesamowitą dojrzałością, bo nie zmarnował tych historii i nie puścił mimo uszu, nie pozwolił im zginąć w otchłani zapomnienia. A było co zapisywać.

Poza tym uderzyło mnie w tej powieści coś jeszcze. Troska z jaką wnuk opiekował się babcią w ostatnich latach jej życia. Ile poświęcał jej czasu. Ile okazywał ciepła i zrozumienia. Z jakim szacunkiem i cierpliwością traktował. Jak o niej myślał, mówił, pisał:

„Podszedłem, przytuliłem się, poprowadziłem ją po wykrotach do domu, w wietrze nagłym schodziliśmy po ścieżce przy małej czereśni.
Potem, w domu, zdjąłem jej buty, usadziłem w fotelu, zrobiłem herbaty, odgrzałem jedzenie. Kiedy wychodziłem, przysypiała w fotelu. Wstydliwie, jakbym wynosił coś z kościoła, zabrałem kartkę, leżącą na koszu w przedpokoju: „Jestem na działce. Babcia”.
I biorąc, wiedziałem, że nie na radość, a na rozpacz biorę. Że kiedyś znajdę w książce, w biurku, w papierach i przypomnę sobie nie tylko ją, ale i ten dzień, i wstydliwość, i – już teraz – ten wielki, szumiący smutek.”


Mogę powiedzieć, że jest to jedna z najpiękniejszych książek jakie do tej pory przeczytałam. Niesamowicie szczera, pełna autentycznej miłości i szacunku.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Podsumowanie

Jednym z takich moich niepisanych postanowień noworocznych było to aby w 2009 roku opisać na blogu przynajmniej 12 przeczytanych książek. Bardzo skromna ilość – wiem, ale zgodnie z porzekadłem „mierz siły na zamiary” tyle wydawało mi się ilością realną i możliwą do osiągnięcia. Postanowienie udało mi się wypełnić. W tym roku poprzeczkę chciałabym podnieść. Czy uda mi się ją przeskoczyć – zobaczymy.

Dlaczego tylko 12 zapytacie? Otóż codzienne obowiązki pochłaniają większość mojego czasu, a ten który mi zostaje często wystarcza już tylko na sen. Organizm przegrywa ze zmęczeniem. Jeśli jednak uda mi się znaleźć kilka godzin to wtedy najczęściej mój wybór pada na czytanie. Aby napisać bowiem coś sensownego potrzeba dużo więcej czasu i energii i przede wszystkim weny. A wiadomo, że wena już tak ma, że przychodzi niezapowiedzianie i niekoniecznie w parze z czasem;) Mam zatem albo chwilę czasu i zero weny albo wena jest, ale czasu niestety nie ma. Czytam zatem dużo więcej niż piszę.

Gdybym miała odpowiedzieć na pytanie co daje mi prowadzenie bloga to myślę, że powodów byłoby kilka. Oto najważniejsze z nich:

Po pierwsze moje czytanie stało się bardziej świadome. Czytam i staram się uchwycić emocje, ale w taki sposób aby można je było później opisać. Próba opisania przeczytanej książki wiąże się z tym, że musimy mieć na jej temat coś do powiedzenia, nie wystarczy napisać „to była fajna książka”, trzeba bowiem znaleźć argumenty „dlaczego?”.

Po drugie przez to, że mając bloga o książkach drogą jakby łańcuchowej reakcji szukam innych blogów o tejże tematyce. Mogąc śledzić co czytają inni bardziej świadomie wybieram swoje lektury. Wiem co z nowości zasługuje na uwagę, a na co niekoniecznie warto wydawać pieniądze. Większość przeczytanych w tym roku książek była „strzałem w dziesiątkę” właśnie dlatego, że wcześniej mogłam przeczytać Wasze opinie.

Po trzecie jest to bardzo wygodna forma utrwalania tego co się przeczytało, fragmentów, cytatów, po to aby nie zapomnieć, aby nie zgubić, aby zawsze móc do nich wrócić.

No i na koniec chciałabym jeszcze napisać, że dzięki Waszym blogom moja lista książek, które chcę przeczytać ciągle rośnie, a dzięki recenzjom, którymi się dzielicie dowiaduję się o książkach, które normalnie zginęłyby w czeluściach niewiedzy, a które dzięki Wam na nowo oglądają światło dzienne. Wyciągnięte z otchłani zapomnienia ożywają i stają się towarem pożądanym. Często bardzo już zniszczone, z pożółkłymi kartkami, ale na wagę złota. Bardzo Wam za to dziękuję.